Safari szyte na miarę

Od dobrych paru chwil nie działo się nic. Słychać było cykady i świerszcze; słońce, opadając ku horyzontowi, wydłużało cień, lekki wiatr chłodził popołudniowy żar. Zaczynaliśmy się nieco niecierpliwić, bo przed zachodem słońca chcieliśmy coś jeszcze zobaczyć. – Ok, to możemy jechać – padło z naszej strony. John, Absalum, nasz tropiciel, przewodnik i kierowca w jednym, spojrzał na nas z ukosa, potem na wyświetlacz zegarka w komórce. – Zaczekamy jeszcze 15 minut – odparł. 

Od kilkunastu minut,  nasza Toyota Landcruiser w wersji Safari, stała w cieniu jednego z wielu kopjes – niewielkich skałek, powstałych w wyniku wybuchu wulkanu a rozsianych po całej nizinie Serengeti. Razem z nami, trzy metry od samochodu w niewysokiej trawie, nic nie robiąc sobie z naszej obecności, wylegiwała się para młodych lwów – samiec z piękną grzywą i piękna samica. Leniwie oba lwy odganiały się od much, samiec od czasu do czasu łypał na nas okiem. 

Odczekaliśmy te 15 minut, które nakazał nam John. No i byliśmy świadkami sceny przedłużania gatunku. Nie mieliśmy pojęcia, że właśnie przypada czas lwich amorów. Lwy kopulują się wówczas nawet 40 razy dziennie, czyli średnio co pół godziny. By doszło do narodzin małego lwiątka, lew musi pokryć samicę przynajmniej 3 tysiące razy. Nic dziwnego, że wszystko trwało kilkanaście sekund. Młody lew tylko wstrząsnął grzywą i powalił się w trawę, lwica leniwie się przeciągnęła, oboje poszli spać. Pół godziny przerwy do następnego razu, my mogliśmy jechać dalej.

Nie był to jedyny raz, kiedy oglądaliśmy podobną scenę. Dzień później podczas przedpołudniowego objazdu po Serengeti, wcześniej w Kenii czy Botswanie. Ale dopiero w Tanzanii uświadomiłem sobie, jak bardzo my, ludzie, wkroczyliśmy w zwierzęcy habitat. Tak bardzo, że dla dzikich zwierząt, coraz bardziej przyzwyczajonych do naszej obecności, przestaliśmy być zagrożeniem, nawet nie jesteśmy traktowani ze zniecierpliwieniem, a raczej z lekceważeniem. 

To przeświadczenie było bardziej dojmujące następnego dnia. Gdy jechaliśmy przez sawannę Serengeti z daleka zobaczyliśmy rząd stojących samochodów, takich jak nasz – przedłużoną wersję Landcruisera, mogącą pomieścić ośmioro pasażerów. Jeśli w afrykańskim parku zobaczysz stojące „dżipy”, widomy to znak, że dzieje się tam coś ciekawego. I rzeczywiście. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że stado 7 lwów kończyło właśnie dojadać upolowaną tego poranka antylopę gnu. Lwy nic nie robiły sobie z obecności kilkunastu samochodów. Zmęczone polowaniem i narastającym upałem odpoczywały w cieniu aut. Nie miało dla nich znaczenia, że wszystko dzieje się na poboczu jednej z głównych dróg w parku Serengeti, którą kursują liniowe autobusy z Aruszy na południu, do jeziora Wiktorii na północy.  

Jeśli mowa o Serengeti. Cały świat widział filmik, pokazujący jak gepard wchodził do wnętrza samochodu z turystami. Byliśmy o krok od podobnej sytuacji, gdy spotkaliśmy dwa gepardy, które zaczepiły się przednimi łapami o tył naszego samochodu. Nie była to tylko zwierzęca ciekawość. John wytłumaczył nam, że gepardy, jak każde dzikie koty, muszą od czasu do czasu zrobić sobie mały stretching i spiłować pazury (każdy kociarz zresztą wie do czego domowym kotom służy słupek-drapaczka). A ponieważ na sawannie nie ma wielu drzew, o które mogłyby się oprzeć przednimi łapami – wykorzystują do tego, przy nadarzającej się okazji, samochody turystów. 

To pokazuje, z jaką łatwością dzika zwierzyna przystosowuje się do nowych warunków, tworzonych przez wzrastający ruch turystyczny. Dotyczy to też setek tysięcy antylop gnu i zebr, biorących udział w wielkiej migracji. Bo właśnie dla widoku tych zwierząt, przemierzających jedno za drugim afrykańską równinę, przyjeżdża się do Serengeti. 

Od kilku lat, przyjazdy turystów do Tanzanii rosną w tempie kilkunastu procent rocznie. W  ub.r. do tego kraju przyjechało ponad 1,2 mln turystów, z czego ok. jedna trzecia trafia do Serengeti. Od stycznia do września, polowe lotnisko Seronera, położone w samym sercu parku, przyjmuje ok. 3,7 tys. lotów.  W lutym 2019 r. W pobliżu lotniska ma być otwarte centrum multimedialne, współfinansowane przez Koreę Południową. 

Afrykańskie safari przestało już być tym, czym było za czasów Karen Blixen i Denysa Finch Hattona, tak rewelacyjnie pokazanych w „Pożegnaniu z Afryką”. Choć pewne zwyczaje z tamtej epoki przetrwały, jak np. odprowadzanie wieczorem gości do ich namiotów przez Masajów, uzbrojonych w dzidy i pałki. No, bo lodge są przecież położone na terenach, gdzie żyją dzikie zwierzęta.

Safari się już mocno „zindustrializowało”. I tak np. jedna z tanzańskich firm specjalizuje się wyłącznie na przerabianiu Landcruiserów na samochody dostosowane do safari, nawet je eksportuje do innych krajów afrykańskich. To chłonny rynek, takie auta na tanzańskich drogach szybko się zużywają (średnia to 8-9 lat) a w samej Aruszy jest kilkadziesiąt firm oferujących safari takimi samochodami. Każdego dnia, po drodze do Serengeti ciągnie sznur Landcruiserów 4×4.

Równie dobrze mają się ci, którzy sprzedają w Tanzanii panele słoneczne. Każdy niemal lodge lub „tented camp” (to nie są namioty w europejskim stylu, raczej wielkie pokoje z brezentowymi ścianami, z łazienką i wc w osobnym pomieszczeniu) jest zasilany energią słoneczną, w wielu możemy ochłodzić się w basenie. Widoczna jest dbałość o sprawy jak najbardziej przyziemne. Ani w Serengeti, ani w Tarangire nie widzieliśmy zaniedbanej toalety, jak w innych krajach afrykańskich. 

Rośnie ruch turystyczny, rosną wymagania wobec tych Tanzańczyków, którzy zajmują się obcokrajowcami. John, nasz przewodnik i kierowca, opowiada, że zdobycie licencji przewodnika nie jest wcale takie łatwe. Trzeba wykazać się znajomością języka, najczęściej angielskiego (angielszczyzna Johna była lepsza od mojej), wiedzą o historii kraju i co najważniejsze, o świecie zwierząt. Tej można było Johnowi pozazdrościć. Nic dziwnego, bo jeszcze kilka lat temu był tropicielem pracującym dla zachodnich myśliwych. Ale do tej pracy zniechęciła go postawa samych myśliwych, ten brak szacunku dla świata zwierząt, chęć napawania się trofeum.

Rozmawiamy o tym siedząc w miejscu, wyznaczonym w parku na piknik. W trawie szeleszczą mangusty, obok, w cieniu wielkiego drzewa grupa uczniów na wycieczce słucha parkowego strażnika. – Safari jest grą między człowiekiem a zwierzęciem – wyjaśnia John. I dodaje: jeśli nawet w niej przegrasz, bo nie zobaczysz lwa czy lamparta, wystarczy, że spojrzysz na krajobraz, który nigdzie się nie kończy – to i tak wygrałeś.

Tak, to prawda.

 

Piotr Jaźwiński dla anywhere.pl