Obiediennyj pierieryw

Co się robi na wycieczkach? Się jedzie, się zwiedza, się je i pije, się kładzie do łóżka, się wstaje, się jedzie i tak dalej, przez dwa tygodnie. Na tzw. „objazdówkach”, jeśli chodzi o wyżywienie, jesteśmy zdani na doświadczenie naszego pilota i znajomości miejscowego przewodnika. A raczej, by być precyzyjnym, na ich układy z miejscowymi restauratorami. Na całym świecie, także w Polsce, obowiązuje ten sam schemat powiązań – drogi przewodniku, przywieziesz do mojej restauracji swoją wycieczkę – dostaniesz prowizję; tak samo to działa jeśli chodzi o obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki – wizyta w miejscowym warsztacie rzemieślniczym, sklepie z pamiątkami, biżuterią itp. Taki system żywienia się w znanych już wcześniej knajpach, daje jakąś gwarancję, że nie dopadnie nas „zemsta faraona, maharadży, sułtana” itp. Jednym słowem, że unikniemy kłopotów z przewodem pokarmowym. Pilot ma spokój, my też.

Wiele zależy też od doświadczenia pilota. Pierwszego dnia pobytu w Kairze nasz przewodnik poradził, a właściwie kazał nam pójść do apteki i kupić miejscowy specyfik na zatrucia pokarmowe, który zażywaliśmy codziennie. Byliśmy jedyną grupą z trzech polskich wycieczek z tego samego biura, które w tym samym czasie były w Egipcie, a której nie dopadła „zemsta faraona”. Może też i dlatego, że wzorem Anglików żyjących w tropikach, nie żałowaliśmy sobie po zachodzie słońca bursztynowego płynu. Whisky czy brandy w walizce to podstawa naszego ekwipunku. Nie raz ratowało nam życie w Afryce czy Azji. Weszło nam to w nawyk od czasu trzytygodniowego tournee po Meksyku. Do dziś pamiętam jak kupowaliśmy rum w okratowanym sklepie monopolowym w San Cristobal de las Casas.

W programie każdej dłuższej objazdówki zawsze jest kilka dni z wyżywieniem we własnym zakresie. Nie ma co siedzieć w hotelu i dojadać przywiezione z kraju kabanosy z próżniowego opakowania. Jeśli mamy dobrego przewodnika – w większości naszych wypraw trafiali nam się naprawdę dobrzy  – dotrzemy tam, gdzie można dobrze zjeść. Dzięki temu, poznaliśmy smak piranii w Agua Azul w Meksyku, jedliśmy pieczoną morską świnkę (przysmak narodowy) i alpakę w Peru, steki z wołowiny w Argentynie i steki z antylopy kudu w Namibii, smażone kiełbaski z afrykańskiego guźca. Jeśli ktoś z Was chce poznać smak afrykańskiej dziczyzny i zawita kiedyś do Nairobi, niech zamówi sobie stolik w restauracji Carnivore. Podobna jest w okolicach Victoria’s Falls w Zimbabwe – the Boma Place.

W Ushuaia – na końcu świata (dosłownie, bo to ostatnie miasto przed biegunem południowym) – spodobała nam się restauracja La Estancia. Typowy argentyński grill, z różnymi mięsiwami. Płacisz za wejście, jesz ile dasz rady. Ale jeśli cokolwiek zostawisz na talerzu – płacisz karę. Chodzi o to, by nie marnować jedzenia. „Oko widzi, ząb nie bierze” – mawiała babcia mojej Żony.

No dobra, to teraz o tym, co w tytule. Pierwszy raz na „obiediennyj pierieryw” natknąłem się lata temu będąc służbowo w Moskwie. Hotelowa restauracja w porze jak najbardziej obiadowej miała… przerwę obiadową. No, bo personel też musiał kiedyś zjeść posiłek. Równie irytujący jest włoski zwyczaj przerwy obiadowej na sjestę. Kiedy pierwszy raz włóczyliśmy się ze znajomymi po Toskanii, niemal codziennie, gdy zaczynał dokuczać nam głód, natykaliśmy się na zamknięte do wieczora restauracje. Czasem czekaliśmy na otwarcie, czasem przyjeżdżaliśmy ponownie, ale nigdy nie narzekaliśmy na to, co znajdowało się na talerzu. Jeśli chodzi o Włochy, to mam wrażenie, że im mniejsza knajpka, tym lepsze jedzenie. Z jednym wyjątkiem – Trattoria da Luigi przy Piazza Sforza Cesarini w Rzymie. To tu polubiłem caprese (z pieczonymi kwiatami cukinii jest wyśmienita), spaghetti alla carbonara i saltimbocca alla romana. Pierwszy raz zjawiliśmy się u Luigiego w kwietniu 2005 r., kiedy przez tydzień relacjonowaliśmy to, co działo się po śmierci Jana Pawła II. Nie pamiętam, kto ją nam polecił, czy trafiliśmy do tej restauracji przez przypadek, w każdym razie, ilekroć jestem w Rzymie – wizyta u Luigiego musi być zaliczona. Moje zaś prywatne odkrycie kulinarne znajduje się poza Rzymem, na wzgórzach wokół Orvieto w Umbrii. Jak nie lubię grzybów, to spaghetti z truflami podane w Agriturismo Lapone było wyborne. I co ciekawe, przyrządzone przez polskiego kucharza. Bo i restaurację i pensjonat prowadzi małżeństwo z Polski. Miks włoskich i polskich smaków jest tutaj rewelacyjny.