Blisko, coraz bliżej

BLISKO, CORAZ BLIŻEJ

Współczuję myśliwym. Naprawdę. Współczuję im dlatego, że nigdy nie zaznają radości z bliskiego obcowania z żywym, dzikim zwierzęciem. No bo, jaki kontakt myśliwy ma ze zwierzyną? Zawsze patrzy na nią z odległości, z ambony, przez lornetkę albo przez lunetę swojej strzelby. Tę odległość wyznacza zasięg jego broni. Gdy ustrzeli jakieś zwierzę, widzi przecież już tylko martwe ciało. My, „podglądacze” oglądamy zwierzynę w całej jej krasie (czasem w chorobie, jak parę lwów w zachodnim Tsavo), niemal zawsze towarzyszy nam ekstatyczna radość. Tej radości żaden myśliwy nie zazna, jak sądzę.

Ale pewien zakres emocji, jak mi się wydaje, jest wspólny i dla myśliwych i dla podglądaczy. W czasie tropienia. Podniecająca niepewność, zwątpienie, radość, gdy po długim oczekiwaniu zwierzę „wychodzi” na nas. Podglądanie zaczynaliśmy, tak jak myśliwi, z ambony. Naszą pierwszą amboną i na dodatek mobilną, była rozklekotana ciężarówka (na pace były miejsca do siedzenia, zamiast ścianek bocznych rolety z plastikowymi oknami), którą przemierzaliśmy kenijskie drogi. Z jej „pokładu” oglądaliśmy słonie w Samburu, polującego na antylopę lamparta w Nakuru, stado lwic z trzynaściorgiem małych w zagajniku w Masai Mara.

Mobilne ambony – małe busy, landcruisery, ciężarówki z otwartymi dachami – zobaczycie w każdym afrykańskim parku narodowym. Nawet wtedy, gdy wydaje się, że tylko Wy w waszym pojeździe macie wyjątkową okazję samotnego przyglądania się dzikiej zwierzynie. Tak było w Nakuru, gdy tuż przed zachodem słońca natknęliśmy się na stado lwów. Nim się obejrzeliśmy, obok naszej ciężarówki stało już kilka innych „mobilnych ambon” z podglądaczami. Równie groteskowo wyglądało oglądanie pary gepardów z młodymi w kraterze Ngorongoro. Do miejsca, gdzie były gepardy, zjechało się z całego parku prawie 20 samochodów. Ech, te walkie-talkie… Nic dziwnego, że po czymś takim dajesz w łapę swojemu kierowcy i przewodnikowi, żeby nie powiadamiał nikogo innego o napotkanej zwierzynie. I przechodzisz na następny poziom. Schodzisz z ambony, chcesz tropić, być jak najbliżej dzikiej zwierzyny. Afrykańscy strażnicy doskonale rozumieją tę chętkę. Choć w całej Afryce w czasie safari obowiązuje zasada – nie wychodzimy z samochodu – są miejsca i okazje, kiedy wyjście jest wskazane. I tak, w parku Arusha zaliczyliśmy mały spacer wśród kilku żyraf i stada bawołów (gdyby się wściekły, zadeptałyby nas na śmierć);  w Masai Mara – przewodnik podprowadził nas pod pasące się nosorożce.

Za każdym razem robiliśmy sobie smaka na więcej. I szukaliśmy podobnych okazji. Nawet w Polsce. Wystarczy pojechać do stacji PAN w Kosewie, niedaleko Mrągowa, by pospacerować wśród stada jeleni czy danieli. Nie mieliśmy żadnych wahań, gdy w Zimbabwe nasz pilot zaproponował nam spacer z lwami. Ani wtedy, gdy zdecydowaliśmy się na wyprawę do Rwandy i Ugandy, by z bliska obejrzeć złotowłose małpy i górskie goryle. I pewno jakaś z przyszłych naszych wycieczek taki punkt programu musi zawierać.