W cieniu wielkiej, samotnej akacji, gdzieś w południowo-wschodniej części Serengeti, wyleguje się siedmioro kilkumiesięcznych lwiątek. Z zaciekawieniem unoszą swoje łebki znad spalonej słońcem trawy. Z równym zaciekawieniem patrzą na nich turyści z trzech jeepów (raczej przerobionych LandCruiserów z otwartymi dachami). Jeep – po prostu mówi się i pisze krócej.
Nieopodal dwie lwice, ukazaniem kłów dają ludziom znać, by zanadto nie zbliżali się do ich pociech. Ale to nawet nie groźba, raczej rytualne zaznaczenie „prawa własności” do siedmiu maluchów. W tym pokazywaniu kłów nie ma też żądnego strachu wobec ludzi.
Mija kilkanaście minut wzajemnej obserwacji. Lwice powoli odchodzą w głąb sawanny. Muszą zatroszczyć się o nakarmienie swojego stadka. Idą na polowanie, przelotnie oglądając się na obserwujących ich turystów. Wygląda to tak, jakby zostawiały pod naszą opieką siódemkę swoich dzieci, wiedząc, że człowiek nie uczyni im krzywdy.
Takiego wrażenia doświadczyliśmy w Serengeti wielokrotnie. Dla lwów wciąż zagrożeniem są hieny, bawoły, słonie. Człowiek – już nie.
0 komentarzy
Skomentuj