Jałmużnik Jego Wysokości

Trzeba wstać bardzo wcześnie, bo na miejscu musimy być tuż przed wschodem słońca. Wielkiego wysiłku w tym nie ma –  dowożą nas busem, nie musimy nic więcej robić, zastajemy wszystko przygotowane przez miejscowe kobiety. Na skraju chodnika przy głównej ulicy miasteczka leżą kolorowe makatki, na nich ustawione w plecionkach misy z gotowanym ryżem. Ustawiamy się w szeregu, każdy staje bosymi stopami na swojej makatce, przepasany przez ramię wzorzystą szarfą, kobiety klęczą.

Niemal równo ze wschodem słońca u wylotu ulicy pojawia się rząd kilkuset ubranych na pomarańczowo postaci. Tak zaczyna się ceremonia Tak Bat w starej, królewskiej stolicy Laosu – Luang Prabang.

Nie będę się rozwodził nad buddyjskim rytuałem udzielania i przyjmowania jałmużny (to, co buddyjscy mnisi zbiorą w trakcie porannej ceremonii, stanowi podstawę posiłków na cały dzień). Stary zwyczaj – korzystają obie strony, mnisi zyskują pożywienie, „jałmużnicy” możliwość dokonania dobrego uczynku. Ale w tym wydaniu, Tak Bat stała się kolejną atrakcją do zaliczenia, „must-see”, „foto-opp’em”, źródłem dodatkowego zarobku dla miejscowych (przygotowanie ryżu, makatek, dowóz itp.), w żargonie biur turystycznych – „fakultetem”. Niby nie ma w tym nic zdrożnego, ale … coś jest nie tak. Mamy poczucie udziału w czymś, co na kilometr pachnie fałszem.

Ratuje nas nasz miejscowy przewodnik. Mamy czas wolny, więc proponuje nam wyjazd w góry do swojej rodzinnej wioski. Po drodze zbiera od nas pieniądze, kupuje za nie ołówki i zeszyty. Ołówki i zeszyty? Dziwimy się przez całe półtorej godziny jazdy. Zdziwienie mija, gdy po przyjeździe do wioski oprócz dorosłych, wita nas chmara dzieciaków. To właśnie dla nich przywieźliśmy te zeszyty i ołówki – bo tak uznali starsi w wiosce. To Hmongowie – lud ciężko kiedyś doświadczony przez komunistyczne władze Laosu za udział w wojnie z Vietkongiem po stronie Amerykanów. Żyją biednie, czasami żywią się czym popadnie (częstowali nas nadzianymi na patyki pieczonymi szczurami) ale przyszłość swoich dzieci widzą w wykształceniu. Dzieciaki czy to w Afryce, czy to w krajach arabskich na widok białych turystów od razu wyciągają ręce, szarpią za rękawy, wrzeszczą, przepychają się, czasem wydzierają sobie coś, co dostali od białych. Te z wioski Hmongów stały grzeczne, cierpliwie, czekając na swoją kolej bycia obdarowanym. W ich oczach wiele było smutku, ale i godności.