Uganda express

Nie, to nie będzie tekst o szybkiej kolei. Bo takiej w tym kraju nie ma, choć istnieją dwie szczątkowe linie kolejowe, pozostałość po imperialnej (brytyjskiej) przeszłości. Ani tym bardziej o szybkich busach, bo tu jeździ się matatu, a te, choć kierowcy to wariaci, do szybkich nie należą. To będzie o specyficznej usłudze turystycznej, jaką oferują w Ugandzie i w sąsiedniej Rwandzie. Nie, nic z tych rzeczy, która przyszła Wam na myśl. To coś zupełnie innego.

Żeby to wyjaśnić, trzeba znać odpowiedź na pytanie: co jest główną atrakcją turystyczną Ugandy, na którą, przyjeżdżający tłumnie z całego świata muzungu (biali), nie skąpią dolarów? Nie jest nią nosorożec o imieniu Obama, nie są nią lwy żyjące na drzewach w Parku Narodowym Królowej Elżbiety.

No więc, największą atrakcją Ugandy są goryle górskie, żyjące także w Rwandzie i Kongo. I rzeczywiście, są to „goryle we mgle”. Niemal przez cały dzień, pokryte dżunglą wzgórza Nieprzeniknionego Lasu Bwindi skrywają się za zasłoną mgły. Mgła snuje się niczym dym z bieszczadzkich węglarek, trekking do stada goryli też mi się kojarzył z bieszczadzką wędrówką (lata temu przedzieraliśmy się  przez chaszcze, prowadzeni przez wopistę od słupa granicznego do słupa granicznego).

Dotarcie do goryli łatwe nie jest. To prawie 3-godzinna, szybka wędrówka po ścieżkach w podmokłej dżungli. Są strome podejścia, małe odcinki po płaskim, gwałtowne zejścia po błotnistych stokach, nogi grzęznące w splątanych roślinach. Po godzinie takiego marszu wyglądasz, to określenie jednego z naszych współtowarzyszy wędrówki, jak „piece of shit”. Na krótkich postojach ze zmęczenia nie chciało mi się wyjąć aparatu z torby, by zrobić kilka zdjęć.

Szybkie tempo marszu jest konieczne. Goryle żyją przecież na wolności, przemieszczają się. Nie zawsze wiadomo, gdzie będą. Turyści są prowadzeni przez przewodników w okolicę miejsca, w którym widziano je poprzedniego dnia. Stamtąd opiekunowie gorylich stad przez walkie-talkie dają znać przewodnikom jak daleko jest jeszcze do zwierząt.

Nie doszlibyśmy do goryli, gdyby nie pomoc naszych „tragarzy”. Niewiele mieli do niesienia – plecak z wodą i lunchem, torbę z aparatem. Ale ich pomoc była niezbędna przy podejściach, stromych zejściach po błocie. Grzeczni, życzliwi, zdziwieni, że w trakcie postoju częstowaliśmy ich naszym lunchem. W drodze powrotnej, gdy Jola nie dawała już rady, dwóch „naszych” zrobiło z rąk siodełko, na którym nieśli ją do końca marszu.

W 8-osobowej grupie turystów tylko 30-letni Japończyk obył się bez pomocy tragarza. Ale też go wynajął. Bo to nie fanaberia, ani wywyższanie się „muzungu”. To konieczność i zysk. Dla wielu miejscowych napiwki z „tragarzowania” (20-25 dolarów) to jedyne źródło utrzymania. Do wynajmowania tragarzy zachęca też dyrekcja parku. To  element strategii powstrzymywania tubylców przed kłusowaniem na goryle, budowania świadomości prostego mechanizmu: „im więcej goryli w lesie, tym więcej turystów, tym więcej pieniędzy, tym lepsze życie w wiosce”.

Nie dziwi więc usługa „uganda expess” dla tych, co nie czują się na siłach by iść, ale są na tyle zmotywowani a przede wszystkim zasobni, by zobaczyć potężne, o srebrnych grzbietach goryle.

To jednoosobowa lektyka i 8 tragarzy, na dwie zmiany do niesienia. Cena – 500 USD. Albo euro. Taki „express” widzieliśmy w Rwandzie, gdy podchodziliśmy pod stado małp złotowłosych. Tragarze z lektyką minęli nas dość szybko, dlatego zdjęcia wyszły nieco zamazane. Karol, nasz pilot, mówił, że ugandyjski express „jeździ” bardzo często.

Miejscowi usilnie starają się pokazać, że takie pieniądze nie idą na marne. Dzień po tym, jak poszliśmy na goryle, w Buhoma, gdzie znajdował się nasz lodge, zorganizowali nam „community walk”. Z przewodnikiem, i za opłatą, a jakże, chodziliśmy po zadbanych plantacjach herbaty i sadzie bananowców, gdzie robi się bimber z bananów. Mijamy stada dorodnych, długorogich krów. Domy we wsi niemal wszystkie murowane, z dachami oczywiście z blachy falistej. Spotkaliśmy miejscowego szamana, odwiedziliśmy szkołę z murowanymi klasami i internatem. Jej dyrektor z dumą pokazywał nam nowe klasy, mówił, że z pieniędzy z parku wybuduje nową kuchnię.

W jakimś filmie pada zdanie „nobody cares about Africa”. Paul Theroux, ten od „Wybrzeża moskitów”, w znakomitej książce „Safari mrocznej gwiazdy” pisze: „Afryka jest w gorszym położeniu [niż w latach 60.] – głodniejsza, biedniejsza, bardziej pesymistyczna, bardziej skorumpowana, nie sposób odróżnić polityków od znachorów”. Zdaniem pisarza, to m.in. efekt działalności „agentów cnoty”, przedstawicieli międzynarodowych organizacji charytatywnych, które przyzwyczaiły Afrykanów do wyciągania ręki po pomoc, zabijając w nich zmysł przedsiębiorczości. To bardzo gorzki obraz Afryki, nie do końca się z nim zgadzam. Choć nie mam takiego doświadczenia w afrykańskich podróżach jak Theroux, sądzę, że mimo wyciągania ręki po napiwki,    myślenie w stylu „Afryko, ulecz się sama” zaczyna się odradzać. Przynajmniej tam, w Ugandzie.