Spotkałem ich tylko dwa razy. Od tego czasu minęło kilka lat, a ja wciąż zastanawiam się nad określeniem tego, co zobaczyłem w ich oczach, co wyczytałem z ich twarzy. Przeglądam zdjęcia, które im zrobiłem. W ich twarzach nie ma złości, nienawiści, ale też ani krzty radości. Jest w nich raczej „zapiekła niechęć do własnego życia”. Bo to ludzie przepędzeni z własnej ojcowizny, którzy mają świadomość, że przegrali z tymi, obok których żyli w symbiozie setki lat. Uchodźcy, o których nie krzyczą nagłówki światowych telewizji czy gazet, przejętych losem dzieci w Aleppo albo relacjonujących zatonięcie kolejnej łodzi z uciekinierami z krain ubóstwa.
Jak każdy nastolatek z mojego pokolenia, z wypiekami na twarzy zaczytywałem się w przygodach Tomka Wilmowskiego. W „Przygodach Tomka na Czarnym Lądzie” jest taki opis Pigmejów: „mieli długie tułowie, krótkie szyje i duże, okrągłe głowy. Chód krótkich nóg był jakby kaczkowaty.lecz za to biegali wspaniale, a wspinali się jak koty, posługując się przy tym nieproporcjonalnie długimi rękami. (…)Szczególnie dzikiego wyglądu nadawały im ostro spiłowane zęby. Wyraz ich twarzy zmieniał się bardzo często, poruszali jednocześnie całą twarzą, głową, rękami i nogami”.
Sto lat później, już nie w dżungli, ale na wysokim, pozbawionym drzew wzgórzu nad jeziorem Bunyonyi, w południowo-zachodniej Ugandzie, przed białymi stoi „turystyczna atrakcja”: grupka ludzi w łachmanach, wyzbytych wszelkiej godności, zniechęconych i nieciekawych przybyszów z dalekiego świata. Bijące od Batwa przygnębienie jest tym bardziej dojmujące, że nie dalej jak dzień wcześniej byliśmy na pobliskim targu, wśród roześmianych, kolorowo ubranych kumoszek z plemienia Bakiga, gwaru rozmów o interesach, przekrzykiwań – normalnie, jak to na wiejskim targowisku. Tu – cisza i bierność.
W nomenklaturze organizacji międzynarodowych, czy tak wielu w Afryce instytucji charytatywnych, stojący przed nami Pigmeje to „conservation refugees”, uchodźcy – ofiary rosnącej świadomości ekologicznej. Jest ich w świecie, według różnych szacunków 65 milionów, w samej Afryce 14 mln. Pigmeje przez setki lat, w środkowoafrykańskiej dżungli żyli swobodnie, czasami walcząc o przeżycie z największymi człekokształtnymi – górskimi gorylami. Z początkiem lat 90-tych, może też pod wpływem światowego sukcesu „Goryli we mgle”, rząd Ugandy przepędził Pigmejów z terenów parków narodowych. Postawił na goryle – bo to one stały się trampoliną dla finansowych zysków z turystyki. Za możliwość obejrzenia goryli, żyjących na wolności w Nieprzeniknionym Lesie Bwindi, każdy turysta płaci kilkaset dolarów.
Władze usilnie starają się pokazać przybyłym, że ich pieniądze nie idą na marne. Poza kilkugodzinnym trekkingiem w dżungli w poszukiwaniu stada goryli, dla turystów organizuje się tzw. „community walk”. To kilkugodzinny spacer po wiosce Buhoma, gdzie znajdował się nasz lodge. Z przewodnikiem, i za opłatą, a jakże, chodziliśmy po zadbanych plantacjach herbaty i sadzie bananowców, gdzie robi się bimber z bananów. Mijamy stada dorodnych, długorogich krów. Domy we wsi niemal wszystkie murowane, z dachami oczywiście z blachy falistej (to afrykański standard); mała elektrownia wodna dostarcza prąd do miejscowego, niewielkiego szpitala. Spotkaliśmy miejscowego szamana, odwiedziliśmy szkołę z murowanymi klasami i internatem. Jej dyrektor z dumą pokazywał nam nowe klasy, mówił, że z pieniędzy z parku wybuduje nową kuchnię.
Wreszcie na koniec, wchodzimy do małego zagajnika przy strumieniu, na skraju wsi. Dwa szałasy z liści palmowych, na klepisku ognisko, na nim osmalony kocioł z jakąś potrawą, na matach „paciorki” (rękodzieło rodem z Chin, a nuż turyści się skuszą). Kilkunastoosobowa rodzina Pigmejów: bosonogie, półnagie dzieci, dorośli w gumiakach.
I ten sam wyraz twarzy co u Batwa znad jeziora Bunyonyi. Wszechogarniające zniechęcenie nie powstrzymuje mnie od robienia zdjęć dzieciom z wzdętymi brzuchami, kalece pokładającemu się na ziemi, mężczyźnie usiłującemu wzniecić ogień trąc drewienko o drewienko. Po latach zastanawiałem się czy widząc tych ludzi, w geści współczucia nie powinienem odłożyć aparatu; czy tak zrobiłby Marcin Kydryński, którego „Biel” otworzyła mi szerzej oczy na Afrykę?
I jeszcze jedna myśl po czasie. Wizyta w rodzine Pigmejów była częścią owego „community walk”, chwalenia się przez miejscowe władze jak dobrze sobie radzą. Ale sytuacja Pigmejów dla władz Ugandy powodem do dumy nie jest. Przez swoich od dawna osiadłych sąsiadów są traktowani jako gorszy gatunek ludzi niczym „niedotykalni” w Indiach; jest wiele doniesień o przypadkach niewolnictwa wśród Pigmejów; ich kobiety są gwałcone, bo według miejscowych wierzeń ma to leczyć zakażenie HIV. W raportach organizacji, zajmujących się prawami człowieka, są też doniesienia o zabójstwach Pigmejów.
„Jak mamy przeżyć w tym świecie?” – to pytanie Baka z krajów środkowej Afryki kierują do największych, co paradoksalne, organizacji zajmujących się ochroną środowiska: The Worlwide Fund for Nature (WWF) i Wildlife Conservation Society (WCS), które finansują ochronę afrykańskich lasów i dżungli. „Zwracamy się do was, którzy finansujecie tych, co chronią lasy – chcecie, żeby nas pozabijali?” – tak przedstawiciele 19 społeczności Pigmejów z centralnej Afryki napisało do WWF.
W jakimś filmie pada zdanie „nobody cares about Africa”. Paul Theroux, ten od „Wybrzeża moskitów”, w znakomitej książce „Safari mrocznej gwiazdy” pisze: „Afryka jest w gorszym położeniu [niż w latach 60.] – głodniejsza, biedniejsza, bardziej pesymistyczna, bardziej skorumpowana, nie sposób odróżnić polityków od znachorów”. Zdaniem pisarza, to m.in. wynik działalności „agentów cnoty”, przedstawicieli międzynarodowych organizacji charytatywnych. Wielu takich „agentów cnoty”, jeżdżących po afrykańskich bezdrożach białymi Landcruiserami, można znaleźć wśród istniejących tu organizacji ekologicznych.
Dla mnie Pigmeje – Baka to ludzie pogodzeni już ze swoim losem.