To moje notatki, jakie przygotowałem na swój pierwszy publiczny występ jako avidhiker. Publikuję je dla tych, którzy nie mogli przyjść albo nie wiedzieli, że będę w warszawskiej knajpce Jaś i Małgosia opowiadał o Włoszech.
Ostatni raz w tym miejsc w licznym gronie, w Jasiu i Małgosi byłem 40 lat temu. Jeszcze w ogólniaku, który był niedaleko na Smoczej a potem na Okopowej. W każdym razie, parafrazując patrona ulicy, przy której się znajduje ta restauracja, do Jasia i Małgosi przed maturą chodziliśmy na wagary i randki. Podstawową zaletą tego miejsca było to, że podawano tutaj piwo. A że wszyscy w mojej klasie maturalnej mieliśmy już ukończone 18 lat, a lekcje kończyły się po 13-tej – starsi wiedzą o co chodzi, to do Jasia i Małgosi zaglądaliśmy dosyć często. Dobrze, że to miejsce przetrwało no i neon, ten sam, co 40 lat temu.
Ostatnie ćwierć wieku, poza uprawianiem jednego z najciekawszych zawodów, pędziłem na podróżach – razem z Jolą, moją żoną, z którą razem w ogólniaku spotykaliśmy się w Jasiu i Małgosi. Podpisuję się avidhiker, co w wolnym tłumaczeniu oznacza zapalonego wycieczkowicza.
Dlaczego tak?
Jeden z wielkich pisarzy Paul Theroux – ten od Wybrzeża Moskitów, ale napisał też „Safari pod ciemną gwiazdą” – reportaż o Afryce, to nasz ulubiony kontynent – relację z podróży z Kairu, do Kapsztadu – ukuł dość złośliwą definicję ludzi, jeżdżących po świecie – turysta nie wie gdzie jest, podróżnik nie wie dokąd zmierza. Ja już turystą nie jestem, podróżnikiem jeszcze nie – jestem kimś po środku, wiem, gdzie jestem i wiem dokąd jadę, chociaż czasami jadąc z punktu a do punktu b niespodziewanie zahaczam o c i d.
Jeśli Afryka jest naszym ulubionym kontynentem, to Italia jest naszym ulubionym krajem. Odwiedziłem je prywatnie i służbowo chyba z 14 razy, Jola trochę mniej, co nie znaczy wcale, że posiadłem ogromne ilości wiedzy, że wiem wszystko o Włoszech.
Z wycieczkami do Włoch to jest tak, że najpierw pędzimy by zobaczyć to, co najważniejsze, to, co w nowoczesnych przewodnikach opisane jest w specjalnych rozdziałach, z przekrojowymi ilustracjami. I to jest normalne – pędzimy autostradą słońca do Rzymu, po drodze Florencja, Siena, potem Neapol, Palermo, powrót do Mediolanu. Nie przeszkadza nam to, że nie można się dopchać do fontanny di Trevi, że trącamy się łokciami siedząc na schodach hiszpańskich.
Ale… gdy na murach odwiedzanych tłumnie miast pojawiają się napisy „Tourist go home”, to zaczynamy się wahać – a może zamiast znów jechać do Rzymu czy Mediolanu, zrobić skok w bok?
Naprawdę warto to zrobić. Zjechać z autostrady, zwolnić na bocznych drogach. Wtedy odkryjemy równie piękne rzeczy, które w przewodnikach opisane są małym druczkiem, albo autorzy o tych miejscach nie napisali w ogóle. Odkryjemy takie perełki jak stojące w szczerym polu przepiękne romańskie katedry i kościoły na Sardynii, których nie powstydziłyby się wielkie miasta kontynentalnych Włoch.
Świetną odskocznią, dającą oddech jest dla mnie Umbria. Chyba najlepiej opisał ją Paweł Muratow, rosyjski historyk, filozof, który jeszcze przed pierwszą wojną – dyliżansami, pociągami, automobilami podróżował po Italii. „Krajobraz Umbrii odznacza się osobliwymi cechami, których nie napotkamy w innych częściach Włoch. Zasadniczą cechę tego pejzażu stanowi połączenie rozległych, szerokich i okrytych śniegiem łańcuchów górskich, połyskujące srebrem kręte, spokojne rzeki, pola, na których rosną stare wierzby, spowite stuletnimi winnymi łozami, pojedyncze topole, posiwiałe gaje oliwne na stokach gór i rząd starożytnych miast, których wyraziste zarysy widnieją na kamienistych żebrach gór”.
Nie jest to rozległa kraina, dałoby się ją objechać w trzy dni, ale nie warto się spieszyć. Jak już nacieszymy oczy zabytkami Perugii, przejdziemy się Corso Cavour, zajrzymy do św. Franciszka w Asyżu, to postarajmy się zgubić się w Gubbio. Taka gra słów, bo w tym miasteczku zgubić się nie podobna. To na północnym krańcu Umbrii, też związane ze świętym Franciszkiem. W czasach świętego Franciszka sporym problemem dla mieszkańców był wilk, wyjątkowo okrutny. Święty, który akurat przybył do Gubbio został poproszony o interwencję, gdyż jak wiadomo, nie kto inny jak święty Franciszek umiał znaleźć wspólny język ze światem przyrody. Rozmowa z wilkiem przyniosła spodziewany efekt, a mieszkańcy w podziękowaniu za zmianę wilczych zwyczajów zatroszczyli się o wilka, przez co nie musiał on już napadać na ludzkie domostwa.
Gubbio kojarzy się bardziej ze św. Ubaldem. To dla niego organizowane są zawody w niesieniu wielkich świec wotywnych Corsa dei Ceri. Warto tu zajrzeć w końcu maja na turniej kuszników Palio della Balestra. Bilety trzeba zapewnić sobie wcześniej – dla na nie starczyło.
Dalej Spoleto. Ponte delle Torri (o długości 230 metrów, 10 arkadach wysokich na 80 metrów), z którymi łączy się la Rocca (twierdza), której budowę rozpoczęto w 1352 na żądanie kardynała Egidio Albornotz a według projektu Matteo Gattaponi, na zboczu góry wznoszącej się ponad miastem. Ponte delle Torri (o długości 230 metrów, 10 arkadach wysokich na 80 metrów), z którymi łączy się Zamek kardynała na skale.
Największe wrażenie zrobił na mnie system wind i schodów ruchomych w umbryjskim Spoleto. Ma aż trzy „linie” podziemnych tuneli, którymi z parkingów u podnóża miasta można dostać się do historycznego centrum. Ostatni ciąg schodów ruchomych i wind wybudowano pod koniec 2014 r. – parcheggio Posterna – wielopoziomowy parking na prawie pół tysiąca samochodów, kilkukilometrowy tunel schodów ruchomych, system wind, rozmieszczonych w kilku punktach miasta. I to wszystko za 60 mln euro. No cóż, Spoleto może sobie na to pozwolić, bo miasteczko słynie z dorocznego, międzynarodowego festiwalu sztuki, który odbywa się na placu przed katedrą. Z parkingu Posterna najlepiej wjechać na samą górę, do podnóża twierdzy Rocca Albornoziana i stamtąd schodzić w dół, oglądając to wszystko, co w Spoleto jest do obejrzenia.
A jak się nam znudzi, albo poczujemy się zmęczeni, możemy znaleźć windę i zjechać na odpowiedni poziom tunelu i dalej ruchomymi schodami na parking. W tym systemie jest chwalebny rozmach, ale stoi w jakimś kontraście z duszą i klimatem tego miasta. To już bardziej „dopasowana” jest mała przeszklona winda, którą spod Porta Orvietana można wjechać ponad dachy przedmieść małego Todi. Niespieszny wjazd już sugeruje, że w tym miasteczku życie toczy się własnym, zwolnionym tempem. Jak to na włoskiej prowincji.
Ale za nim znajdziemy się w Todi – zatrzymajmy się na chwilę w Scheggino. To najbardziej urokliwa umbryjska wioska, chyba w niezmienionym stanie od 13 wieku. O tym miejscu, nie ukrywam tego, przeczytałem w przewodniku, ale tylko tyle, że warto się w tej wiosce zatrzymać w miejscowej restauracji, bo podają dobre pstrągi. A tu proszę, takie cudeńko.
Todi – jeden z najładniejszych średniowiecznych ryneczków. Piazza Del Popolo powstał w miejscu, gdzie w przeszłości znajdowało się rzymskie forum. to, co mi się w tych wszystkich zabytkowych miasteczkach podoba to właśnie to, że nikt ich nie traktuje jako zabytkowe. Tzn. zabytki się chroni, ale się w nich normalnie żyje.
Montepulciano – co prawda geograficznie nie należ do Umbrii, jest w południowej Toskanii – ale też jest rzut beretem – czyli niedaleko, gdziekolwiek mamy naszą bazę wypadową. Miasteczko Medyceuszy – można je opisać za Herbertem, że ma ulice rwące jak górskie potoki. Trochę trzeba się namęczyć idąc cały czas pod górę, by dotrzeć na rynek ze słynną studnią, ratuszem i pałacami miejskich rajców.
Symbolem Umbrii dla mnie jest Civita di Bagnoregio. Co prawda leży już w Lacjum, ale dla mnie jest jak najbardziej umbryjskie. Umierające miasteczko, na wulkanicznym tufie i dlatego nie zamieszkałe, ze względu na obsuwającą się ziemie. Żeby do niego wejść trzeba się nasapać na podejściu, ale warto.
Jesli się zmęczymy zwiedzaniem, jazdą po krętych drogach – zawsze może,y odpocząć w jednym z wielu w okolicach Orvieto – agriturismo.
Skok w bok – to jeden z pomysłów na zwiedzanie. Inny – to włóczenie się bez celu. Ale chyba lepiej planować swoje podróże, czerpiąc inspiracje choćby z filmów. Do podróży po północnych Włoszech zainspirował mnie fragment „Kiss me Kate” czyli musicalowa przeróbka „Poskromienia złośnicy”.
Naszą podróż po małej Italii rozpoczęliśmy w Wenecji, ale szybko ze względu na wielkie tłumy ucieklliśmy do znacznie spokojniejszej Padwy. Potem była jeszcze cichsza Mantua, Cremona z najwyższą campanillą – to miasteczko znane jest z przysłowia: jeden papież w Rzymie, jeden port w Anconie, jedna wieża w Cremonie – co świadczy o wyjątkowości tego miejsca. I na koniec miasto miłości, miasto Romea i Julii. Oczywiście byliśmy pod jej balkonem, a na ścianach dziedzińca kamieniecy listy do Julii przyklejone gumami do żucia.
Jeśli film może być inspiracją do podróżowania, to książka albo jej bohater – także. Właśnie taki bohater skłonił nas do podróży do nieistniejącego miasta Vigaty. Tym bohaterem był komisarz Salvo Montalbano, stworzony przez sycylijskiego pisarza Adrea Camilleriego. A tym miasteczkiem jest Porto Empedocle na południowym krańcu Sycylii.
W podróżach ważny jest też smak kraju, który odwiedzamy. Przewodnik naszej pierwszej i jedynej objazdówki po Włoszech, po tym jeździliśmy już sami, gdy zgłaszaliśmy mu nasze uwagi co do jakości hoteli czy posiłków zbywał stwierdzeniem: nie przyjechaliście państwo tutaj, by się wyspać i najeść. I gonił nas do następnego zabytku.
Teraz już tak nie podróżujemy – musi być czas na smakowanie. I tu kilka tipów:
- pizza w Tarvisio w dwóch miejscach: w przyhotelowej restauracji hotelu Tarvisio albo kilkaset metrów dalej – w hotelu Intercontinental – pizza Vezuvio
- Wenecję omijamy szerokim łukiem – to turystyczny konglomerat bez smaku;
- Fattoria Pulcino na południe od Montepulciano – nie dla wyrafinowanych smakoszy – ale smacznie
- The best of the best Trattoria da Luigi w Rzymie – odkryta w 2005 r. Najlepsze caprese i carbonara, zapiekane kwiaty cukinii
- Strega w Rzymie: saltimbocca alla romana – cielęcina z szynką parmeńską i liściem szałwii
- Kawa na placu św. Eustachego w Rzymie
- Wino – wszędzie jest dobre.
A gdzie spać? Najlepsze miejsce, jakie do tej pory przypadło nam do gustu, to agriturismo Lapone, niedaleko Orvieto.
0 komentarzy
Skomentuj