„Jesteś tutaj wyłącznie na własne ryzyko” – takie ostrzeżenie widzieliśmy w czasie naszych podróży kilkakrotnie. Głównie przy wjazdach do parków narodowych w Botswanie. Kenia czy Tanzania są pod tym względem chyba bardziej cywilizowane – tam takich ostrzeżeń nie dało się dostrzec. Choć powinny były być.
A przynajmniej tak powinno nas ostrzec biuro podróży, które wysłało nas na nasze pierwsze kenijskie safari. Było wiele przygód – rozklekotana 30-letnia ciężarówka, z miejscami do siedzenia na pace, którą nie mogliśmy podjechać nawet pod małą górkę; pękające łyse opony w Landcruiserze, które o mały włos nie pozbawiły nas życia na drodze z Ngorongoro do Arushy. Było też mnóstwo zwierząt – cała wielka piątka, polujące na antylopy lampart i gepard, stado lwów z trzynaściorgiem młodych, nosorożce i bawoły, że o słoniach nie wspomnę.
W Botswanie – tam, gdzie były ostrzeżenia – wiele nie ryzykowaliśmy. Ot, choćby tyle, że trzeba było poczekać, aż wściekły słoń opuści teren, wyznaczony nam na obozowisko; albo, że kilkutonowe bawoły przebiegną nam drogę, albo, że silnik naszej Toyoty zaleje woda z rzeki, którą trzeba przejechać w bród.
W każdej podróży jest element ryzyka. Nie większe ani mniejsze, niż gdyby siedziało się przed telewizorem. I zawsze, nawet to najmniejsze ryzyko nam się opłacało.
Tak więc, drogi czytelniku, zaglądając w te zapiski, wiele nie ryzykujesz.
0 komentarzy
Skomentuj