Flight by flight – rzecz o lataniu

 

 

Flight by flight – czyli rzecz o lataniu

Kilku(nasto?)krotne okrążenie Ziemi, jakie zrobiliśmy w ostatnim ćwierćwieczu, nie byłoby oczywiście możliwe bez użycia samolotów. Dzięki nim świat się nieco skurczył, coraz bardziej kurczy się też przestrzeń między fotelami w samolotach różnych linii lotniczych.

Zaliczyliśmy starty i pomyślne lądowania z prawie 70 lotnisk na wszystkich kontynentach, poza Australią i Antarktydą. Najbardziej podoba nam się AMS, nie lubimy CDG, najczęściej lądowaliśmy w NBO i MBA. Klimatyczny jest  PUJ, jego właścicielem jest Julio Iglesias, budynki w starej części kryte „strzechą” z liści palmowych, przewiewny – bo nie ma ścian. Najbardziej zatłoczone lotnisko z tych, z których startowaliśmy to chyba CGH; najdłuższy terminal ma DXB. Fajne leżanki do odpoczynku w trakcie przesiadki są w SIN, największe kolejki do odprawy paszportowej po przylocie są w IAD (w zasadzie w każdym amerykańskim międzynarodowym porcie lotniczym).

Cicho i spokojnie było w BOB – flightboard to biała tablica, na której numery lotów, godziny przylotów i odlotów obsługa wypisywała kolorowym mazakiem. Krzykliwie i chaotycznie jest na UKA – to, że masz na bilecie wypisaną godzinę odlotu, wcale nie oznacza, że wtedy odlecisz; odlot ogłasza facet z obsługi wrzeszcząc na głos w poczekalni. ZNZ słynie z tego, że bilety i kwitki bagażowe wypisywane są ręcznie, no i nie ma tu klimy – na czas stania w kolejce trzeba mieć duży zapas wody. A to wszystko wina Chińczyków, którzy w ślamazarnym tempie budują nowy terminal. Rano w SWP mgłę można było kroić nożem, na SKG lądowaliśmy w niesamowitej burzy, strasznie kurzyło się na SPZA. Lotnisko w MLE znajduje się na sztucznie usypanej wyspie, po wyjściu z terminala zamiast taksówek na pasażerów czekają łodzie. Niesamowite wrażenie robi las betonowych słupów, na których opiera się przedłużona część pasa startowego lotniska FNC.

Z poziomu lotniska wznosimy się w niebo. Na wysokości 11 km w zasadzie nie dzieje się nic ciekawego. Czasem trochę potrzęsie, jak to na powietrznych wybojach. Jeśli lecimy  dobrymi liniami i nowoczesnym samolotem (A380) można zabić nudę serfując po internecie.

Albo oglądając to, co jest pod lub przed samolotem – jeśli ma kamery w odpowiednich miejscach, tak jak ten, którym lecieliśmy do SCL nad lodowcami Andów.

Znacznie ciekawiej jest znacznie poniżej. Jak wtedy, gdy w locie do OPW pilot naszej awionetki robi lot nurkowy poza urywającą się krawędź płaskowyżu. Albo wtedy, gdy samolot kładzie się w głęboki skręt, by odsłonić nam widok na słynne linie Nazca. No i przelot nad deltą Okawango i widziane z okna Cessny lwy, słonie, nosorożce. Latanie w Afryce dostarcza wielu wrażeń. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy pilot naszej awionetki dwukrotnie nadlatywał nad lądowisko (ubity pas ziemi). Musiał się po prostu upewnić się, że na pasie nie ma żadnych zwierząt albo innych przeszkód.

Prawdziwy samolotowy maraton przeżyliśmy na takiej oto trasie: WAW-LHR-CGH-SCL-IPC-PPT-MOZ-BOB-PPT-IPC-SCL-PNT-PUQ-USH-FTE-AEP-LHR-WAW. Tyle startów i lądowań zaliczyliśmy w ciągu trzech tygodni. I nie było żadnego spóźnienia ani utraty bagażu.

W każdej podróży jest ten moment ostatniej odprawy biletowej w locie powrotnym do domu. I ta chwila uważnego przyglądania się, czy na biletach i kwitach bagażowych pojawi się prawidłowo wypisany kod WAW.