W pogoni za gotówką

 

Robiłem ostatnio porządki w swoim kufrze podróżnika. Mam tam różne szpargały (przez ćwierć wieku trochę się tego nazbierało): programy wycieczek, plany podróży, ulotki informacyjne o odwiedzanych krajach i miastach; stare bilety lotnicze, certyfikaty przekroczenia równika, zwrotników, koła podbiegunowego; zwinięte w rulon egipskie papirusy, które nie doczekały się oprawienia w ramki, itp. 

Jest w moim kufrze torba z ponad dwoma kilogramami najróżniejszych monet: okrągłych, w romby, z dziurkami; mosiężnych, miedzianych i z niklu; z głowami cesarzy, królów, prezydentów na rewersie; centy, pensy, korony, reale, franki, włoskie liry i tureckie.  Zaplątały się też stare, z czasów słusznie minionych, złotówki. Nie bardzo wiem, co zrobić z tymi kilogramami waluty. Żaden bank w Polsce zagranicznego bilonu nie skupuje. Raz tylko, prezes NBP Marek Belka zdecydował, że NBP będzie przyjmował zagraniczny bilon, ale to było w ramach WOŚP – wartość przyniesionych monet przeliczono na złotówki, które zasiliły budżet orkiestry. Kantory, jeśli już, skupują monety o wartości numizmatycznej. Nie pozostaje mi nic innego, tylko poczekać, aż moje kilogramy monet takiej wartości nabiorą.

Zauważyłem zresztą, że coraz rzadziej z zagranicznych podróży przywozimy monety. Za to coraz częściej banknoty. Przywozimy, bo zostaje nam w portfelu tyle, że nie starcza na ostatnie zakupy na lotnisku (nawet na wodę czy colę) a w porcie lotniczym nie ma skarbonki, do której można wrzucić to, co nam zostało z miejscowej waluty. I tak w portfelu mam plastikowe rupie z Mauritiusa, przezroczyste dongi, piastry i funty z Egiptu, portugalskie escudo i słowackie korony (sprzed euro), kenijskie szylingi, meksykańskie peso i dolary z Namibii. Nie będę się ich pozbywał, poczekam, aż też nabiorą wartości numizmatycznej.

Niestety, nie mam w portfelu banknotów z ostatniej podróży do Indii – banknotów o nominale 100 rupii (to nieco ponad 6 złotych). W czasie pobytu w Indiach to był najbardziej poszukiwany w całym kraju banknot. A stało się to na skutek decyzji rządu o wymianie wszystkich banknotów o nominałach 500 i 1000 rupii, które stanowiły 80% całej gotówki, będącej wówczas w obrocie. Chodziło, w dużym skrócie, o walkę z korupcją i czarnym rynkiem. Ale całą operację przeprowadzono tak, że ludziom nie dano nic w zamian. Nie pojawiły się nowe, zabezpieczone przed fałszowaniem, banknoty 500 i 1000 rupii. W obiegu najwyższym nominałem było właśnie sto rupii. Ludzie od razu ruszyli do bankomatów. Telewizyjne nagłówki krzyczały: „rush for cash”. W każdej miejscowości, przez którą przejeżdżaliśmy, przed każdym bankomatem tworzyły się gigantyczne kolejki. Gotówka w bankomatach szybko się kończyła, trzeba było czekać nawet kilkadziesiąt godzin na uzupełnienie braków. Jak podawała prasa, o 10% zmalał ruch lotniczy w Indiach, bo wielu pasażerów odwoływało rezerwacje z prostego powodu – stali w kolejkach do bankomatów. Na prowincji, z powodu braku gotówki, ludzie wrócili do starych czasów wymiany barterowej – wymiany towar za towar.  Wdzięczne za to rządowi były firmy, produkujące aplikacje do transakcji bezgotówkowych – kilka dni po wprowadzeniu wymiany pieniędzy w prasie pojawiły się całostronicowe ogłoszenia zachęcające do obrotu bezgotówkowego.

No a my? W Indiach znaleźliśmy się dzień po wprowadzeniu wymiany pieniędzy. Nie było sensu wymieniać dolarów na rupie, bo kantory wymieniały tylko na nominały 500 i 1000  (bo setek było mało) a w hotelach nie przyjmowano zapłaty w starych pięćsetkach i tysiącach. Wyjściem z tego błędnego koła było używanie karty kredytowej, co, jak się okazało po powrocie do Polski, nie było takie bezpieczne. Z czasem, nasz pilot wspólnie z miejscowym przewodnikiem, zorganizowali nam wymianę dolarów na rupie, ale po strasznie niskim kursie. No cóż, nie mieliśmy wyjścia.

Na taką sytuację, jaką zastaliśmy w Indiach, nie byliśmy przygotowani, choć kwestie walutowe stanowią ważny element przygotowań do każdej podróży. Walutę na wymianę, głównie dolary, bierzemy z banku, nie kupujemy w kantorach. Zamawiamy jak najwięcej jednodolarówek – na napiwki dla tragarzy, kelnerów, sprzątaczek w hotelach. Błagam, nie dawajcie napiwków w bilonie – ludzie, którzy żyją głównie z napiwków, nie mają potem co zrobić z monetami. Dajcie banknot – wtedy mają szansę wymienić go na miejscową walutę. Szczytem chamstwa, z jakim zetknęliśmy się w kilku resortach, do których latają Polacy, były napiwki wręczane polskim bilonem. 

Na wymianę bierzemy banknoty o jak najniższych nominałach (łatwiej je wymienić). I to jak najnowsze. Setki bezwzględnie wprowadzone do obiegu po 2006 roku. W wielu krajach, zwłaszcza afrykańskich, tam, gdzie dolar jest drugą a faktycznie pierwszą walutą, starsze banknoty dolarowe nie będą przyjmowane – w obawie przed fałszerstwem. Trzeba zwracać uwagę na to, w jakich banknotach dostajemy resztę – o ile reszta jest w dolarach. Po powrocie do Polski możemy mieć bowiem kłopoty ze sprzedażą starych albo zniszczonych banknotów w kantorach czy w banku.

Nie przejmujmy się  miejscem, w którym wymieniamy pieniądze. Nie zawsze jest to kantor, do którego przywykliśmy w Europie. Częściej pieniądz przechodzi z ręki do ręki. W Peru walutę wymienialiśmy w przedsionku katedry w Limie, w Nikaragui „cinkciarze” z grubymi plikami miejscowej waluty stoją niemal na każdym rogu ulicy. Sprawność i szybkość, z jaką przeliczają banknoty, jest powalająca. I co ważne, nigdy przy takiej wymianie nie zostaliśmy oszukani. 

Piotr Jaźwiński

avidhiker.pl