Gadżety podróżnika

„Nieważne dokąd pojedziesz, i tak przywieziesz pamiątkę z Chin” – nie mam pojęcia, kto jest autorem tego zdania. Ale w tej ironii skrywa się chyba znaczna wiedza, choć może intuicyjna, o tej gałęzi światowej turystyki, którą można nazwać „przemysłem pamiątkarskim”. Nie każdy podróżujący po świecie jest przecież Indianą Jonesem, zdobywającym artefakty, ale każdy chce mieć jakąś pamiątkę z egzotycznych wakacji. I to na dodatek tanią. 

Chińczycy doskonale wyczuli ten trend i zasypali cały świat swoimi wyrobami, gdzie plastik udaje mahoń albo drzewo tekowe, wszystko robione spod jednej sztancy. Na taką chińszczyznę można się natknąć niemal na każdym większym targowisku czy to w Azji, Afryce czy w Ameryce Południowej. Nawet w Europie. Jeszcze kilka lat temu, w każdej niemal galerii handlowej w Polsce był sklep z „afrykańskimi” pamiątkami z Chin. Ale moda na afrykański wystrój naszych mieszkań już chyba minęła. 

Ćwierć wieku podróżowania po świecie trochę nauczyło mnie rozpoznawania chińskich podróbek, tym bardziej, że w programie każdej objazdowej wycieczki jest wizyta w miejscowym warsztacie rzemieślniczym. Czasami są to spore przedsiębiorstwa, z długoletnią tradycją. Tak, jak założona w 1963 r. Akamba Handicraft Industry Cooperative Society – rzemieślnicza spółdzielnia w Mombasie. Taka kenijska Cepelia. Wizyta tutaj to obowiązkowy punkt programu wycieczek do Mombasy, organizowanych w resortach położonych na Diani Beach. Na 4 hektarach, w byle jak skleconych szałasach powstają rzeźbione figurki zwierząt, Masajów, maski czarowników, miski, dzbanki itp. Firma chwali się, że współpracuje z nią prawie 10 tys. osób. Wszystkie wyroby trafiają do wielkiego     sklepu firmowego i do sklepików z pamiątkami w całej wschodniej Afryce. Ale niczego w tym sklepie nie kupiłem. Bo wszystko było zbyt doskonałe, nie zawsze widać ślady dłuta rzeźbiarza, jego błędy, niewprawną rękę. 

Dlatego, jeśli już mam coś kupić, to wolę pójść do straganów, jakich się namnożyło wokół resortów na Diani Beach czy na plażach Zanzibaru. Niektóre z nich mają już wywieszone biało-czerwone flagi, część sprzedawców mówi łamaną polszczyzną. Nie dziwcie się wtrącanemu najpopularniejszemu polskiemu przerywnikowi, temu na „k”. To taki dowcip polskich turystów, uczących tubylców polskiego, że to słowo znaczy zupełnie co innego w miejscowym języku. 

To, co mam najciekawszego w swojej kolekcji, pochodzi właśnie z takich miejsc. I co ważne, można się targować do utraty tchu. Raz tylko przegrałem – w Kampali, stolicy Ugandy. Przy Teatrze Narodowym jest mały rynek z kilkunastoma sklepikami. W jednym z nich wypatrzyłem zuluski miecz, tak na oko z XIX wieku (albo specjalnie postarzany). Mimo kilkukrotnych rozmów telefonicznych z właścicielem (?) sprzedawczyni nie opuściła ceny. Za to ja odpuściłem. 

Nauczyłem się, że warto spoglądać nie tylko na wystawy, ale uważnie przeglądać to, co jest z tyłu sklepu, czasem zakurzone, przykryte gazetami. I zaglądać w różne miejsca. Dzięki temu mam egipski kartusz z zatopionym w szkle skorpionem, bo jestem zodiakalnym Skorpionem (kupiony w małym antykwariacie w Luksorze), replikę ofiarnego noża Inków (stragan w Cuzco), mosiężny turecki kaganek (sklep żelazny w Goereme), polinezyjski toporek adze (lotnisko na Moorea). 

Nie są to rzeczy o wielkiej wartości, nie kupuję ich dla samej chęci posiadania. Są raczej materialnym dodatkiem do wspomnień. 

Piotr Jaźwiński

avidhiker.pl