„Żadnych zdjęć, pamiętajcie, kamery i aparaty do toreb. Kiedyś, o mało co, nie zlinczowali Japończyków, bo chcieli robić zdjęcia”. Rafał, nasz przewodnik, z którym kilkanaście lat temu jeździliśmy po Meksyku, umiał stworzyć odpowiedni klimat do sytuacji. Staliśmy wówczas przed wejściem do kościoła św. Jana Chrzciciela w San Juan Chamula w Meksyku. To bodaj najbardziej znany kościół obu Ameryk.
Ostrzeżenie Rafała przypomniało mi się po obejrzeniu relacji z wizyty papieża Franciszka w meksykańskim stanie Chiapas. I zacząłem się zastanawiać, czy którykolwiek z watykańskich czy meksykańskich hierarchów zaproponowałby papieżowi wizytę w tym kościele.
Jego biało-zielony fronton góruje nad placem targowym Chamula. Z zewnątrz – typowy meksykański barok, za to w środku… Żeby wejść, gringos muszą kupić bilety. Indiańscy strażnicy przy drzwiach nieufnie patrzą na nasze plecaki i torby. Po przekroczeniu progu musimy na chwilę przystanąć, by wzrok mógł się oswoić z lekkim półmrokiem, potęgowanym przez snujący się dym ze świec i kadzideł. Na podłodze rozsypane siano, zmieszane z igliwiem; gdzieniegdzie klęczący Indianie, mamroczący swoje modlitwy, obok nich jajka, bimber z trzciny cukrowej i cola. Z rozbitych jajek można wiele wyczytać o czekającym nas losie, bimber (pox) wprowadza w stan łączności ze świętymi, cola to napój oczyszczający – bekając po wypiciu pozbywasz się złych duchów (w innej wersji cola używana jest jako środek antykoncepcyjny). W rogu kościoła szamanka zarzyna ofiarną kurę.
Pod ścianami ustawione figury świętych, niektóre w szklanych szafkach, z lusterkami, zawieszonymi na szyi. Lusterka, twierdzą etnografowie, to pozostałość po bogach Majów, których figury przyozdabiano kryształami, odbijającymi światło słońca. Im więcej święty ma lusterek na szyi, im dalej od wejścia – tym większa moc sprawcza świętego, tym większe poważanie. Jezus Chrystus nie wisi na krzyżu w prezbiterium, jego figura jest ustawiona pod ścianą razem z innymi świętymi. W tym kościele nie odprawiało się mszy, nie było spowiedzi, pogrzebów, chrztów. Przynajmniej 16 lat temu. Z jakiegoś powodu miejscowi Indianie przepędzili proboszcza. Teraz, gdzieś wyczytałem, ksiądz przyjeżdża do kościoła raz na dwa tygodnie.
Nie tylko żyjący w Chamula Indianie Tzotil ustawiają swoich świętych pod ścianami kościołów.
Tak samo robią inni potomkowie Majów – Indianie Quiché w Gwatemali. Wystarczy wejść do kościoła św. Tomasza w Chichicastenango. Nie jest tak ponuro, jak w Chamula, można nawet robić zdjęcia we wnętrzu. Na rozsypanym na posadzce igliwiu klęczy rozmodlona Indianka, ksiądz, po zakończonym nabożeństwie, z indiańską rodziną pozuje do zdjęć. Tłum Indian kłębi się na schodach przed kościołem, ledwo widocznym spod brezentowch płacht, osłaniających targowisko. Żeby poczuć trochę indiańskiej magii, trzeba przecisnąć się przez tłum Indian na targu, przejść wąską uliczką, na której w koszach kobiety Quiché sprzedają wszelką żywinę – drób, koty, trzodę, i dotrzeć na miejscowy cmentarz. Wielkie, pomalowane na jaskrawe kolory nagrobki, wśród nich unosi się czarny dym. Znak, że szamanka pracuje. Dyskretnie, bez filmowania i robienia zdjęć, można przyjrzeć się odczynianiu uroków. Osmalona dymem z paleniska, niemal czarna ściana nagrobka świadczy, że w tym miejscu czarownica działa od lat. Można się z nią umówić przez telefon komórkowy, o ile zna się numer.
Swobodnie za to można filmować i fotografować Indian w Santiago Atitlan. To druga, po Chchicastenango, najbardziej znana indiańska miejscowość w Gwatemali, położona nad jeziorem Atitlan, u podnóża wulkanów Toliman i Atitlan. Mało kto już pamięta masakrę Indian Satujil, jakiej dokonała gwatemalska armia ćwierć wieku temu. W kościele św. Jakuba Apostoła, jak w każdej świątyni na tych terenach, figury świętych w ręcznie szytych szatach, podpierają ściany, krucyfiks schowany głęboko w absydzie, Indianki, w fioletowych strojach, siedzące w kościelnych ławach z zaciekawieniem spoglądają na gringos kręcących się po kościele. Żadnej już magii i czarów.