Za sprawą Igrzysk Olimpijskich i skłonnych do przesady sprawozdawców sportowych, wielokrotnie słyszymy ostatnio, że: „oczy całego świata zwrócone są na Rio de Janeiro”. I oprócz relacji ze sportowych aren, w telewizjach informacyjnych oglądamy ujęcia postaci Chrystusa z Corcovado, Głowę Cukru i słynną Copacabanę.
Ci, którzy w dniach igrzysk zjawili się w Brazylii, a nie bali się wirusa zika, bałaganu, przemocy i tłumu turystów z całego świata – z pewnością będą chcieli zaliczyć jeszcze wodospady w Iguazu albo miejsce zetknięcia się Rio Negro i Amazonki w pobliżu Manaus. To obowiązkowe „must see” dla każdego szanującego się „wycieczkowicza”.
Dla tych, którzy chcą odetchnąć od zgiełku olimpijskich i wielkomiejskich atrakcji, którzy już przespacerowali się uliczkami Rocinha (największej a jednocześnie najbardziej „ucywilizowanej” faweli w Rio) mam propozycję podróży w czasie. Niedługiej, bo cofniemy się tylko o pół wieku. Wystarczy niespełna trzygodzinna jazda na północ od Rio de Janeiro.
To miejsce na mapie wygląda jak wielki kleks. I jest sławne dzięki kobietom. Teraz rozsławiły je trzy długowieczne uczestniczki olimpijskiej sztafety, niosącej olimpijski ogień. Wszystkie są mieszkankami Buzios – modnego kurortu nad Atlantykiem. Kiedyś była to senna, cicha ale urokliwa wioska rybacka. 106-letnia Ruth Faria, jedna z trzech stulatek, niosących olimpijski ogień po Buzios, wspominała, że całkiem niedawno nie było tu dróg dojazdowych, prądu, kanalizacji a po szklankę wody trzeba było iść do studni.
Wszystko zmieniło się za sprawą innej kobiety. Jeśli stworzył ją Bóg, to ona stworzyła Buzios.
Jest lato 1964 roku. Zmęczona nieustannie towarzyszącym jej w Rio de Janeiro rojem paparazzich, za namową swojego przyjaciela Boba Zaguri, gwiazda francuskiej „nowej fali” trafiła właśnie tu – na półwysep Armacao dos Buzios. Dla Brigitte Bardot – bo niej mowa – był to moment wytchnienia. Ale nie na długo. Podążające za Brigitte i Bobem stado paparazzich trafia do Buzios. Kiedy staje się sławne na całym świecie (choć było wcześniej znane wielu cariocas z Rio) zaczyna się prawdziwy boom na Buzios, nazywane brazylijskim St. Tropez, pełne celebrytów, turystów i nowożeńców ze wszelkich zakątków globu. Nic dziwnego, są tu 23 plaże, urokliwe zatoczki, szmaragdowa toń oceanu i atmosfera „jet-set”.
Kiedy parę lat temu szwendałem się w sierpniowe dni po brukowanych uliczkach Buzios, jakoś nie czułem tej „celebryckości”. W powietrzu unosiła się raczej atmosfera spokoju i niewymuszonego luzu, tak widoczna chociażby w pomniku Juscelino Kubitschka, prezydenta Brazylii w latach 1956-1961. To on doprowadził do założenia w dżungli nowej stolicy – Brasilii. I tak jak Bardot, był wielbicielem Buzios. Starszy pan siedzi na krześle w cieniu drzewa, założona noga na nogę, jedna w samej skarpetce, ręka uniesiona w geście pozdrowienia. Kilkaset metrów dalej – siedząca na walizce Bardot, tak, jakby przed chwilą wysiadła z autobusu z Rio. Oboje, Kubitschek i ona, patrzą na trzech rybaków, rozwijających sieć w zatoce. Ich rzeźby znajdują się w wodzie, kilkadziesiąt metrów od brzegu. Wszystkie te postaci są dziełem kolejnej kobiety, rzeźbiarki Christiny Motta, która także pokochała Buzios.
Nie da się uniknąć wizyty w Pousada do Sol, gdzie pierwszy raz zatrzymała się Bardot; jeśli mamy szczęście może dostaniemy stolik w restauracji Cigalon. Jeśli chcemy dobrze zjeść, warto przejść się do Peixe Vivo albo to znacznie tańszej O Barco – obie przy głównej nadmorskiej promenadzie. Jeśli mamy trochę siły i cierpliwości wybierzmy się do A Pomba Restaurante przy plaży Fernandes. Dają tam dobre i świeże owoce morza. Najlepiej lunch połączyć z plażowaniem, ale uwaga na popołudniowy przypływ – wtedy woda zalewa całą plażę i na wylegiwanie się na leżaku nie ma szans. Jeśli chcemy uniknąć takich sytuacji, wybierzmy się na plażę Ferradura – po przeciwnej stronie półwyspu. Nie musimy nadwyrężać nóg – możemy wynająć buggy cars. To najpopularniejszy wśród przybyszów środek transportu w Buzios.
Nie ma znaczenia w jakiej pousada spędzicie noc, nie ważne, gdzie i za ile będziecie jeść i pić carpirinhę. Wystarczy, że w zachodzącym słońcu usiądziecie na murku obok Brigitte Bardot i spojrzycie na zatokę Armacao. It’s a bliss – jak mówią Anglicy.