Ciche zakątki

Gazeta Turystyka 6.11.2004

Są miejsca, które kojarzą się z ciszą, spokojem, oddechem od miejskiego gwaru. Przez skojarzenie z moim krakowskim dzieciństwem nazywam je cichymi kącikami.

Jako chłopiec chodziłem z dziadkiem na spacer z krakowskiego Zwierzyńca, przez Błonia do parku Jordana. Na Błoniach pasły się stada krów. Podchodziły prawie pod hotel Cracovia, a jedyna droga ze Zwierzyńca do parku wiodła właśnie tędy. Gdy już przeszliśmy między żującymi trawę krasulami, musieliśmy poczekać, aż aleją 3 Maja przejedzie biało-niebieski tramwaj z napisem „Cichy Kącik”. Czasami dziadek dawał się namówić na wielką wyprawę. Wsiadaliśmy do tramwaju i po dwóch, trzech przystankach dojeżdżaliśmy do pętli o tej samej nazwie.

Od tamtej pory niewiele się tu zmieniło. Ta sama pętla, przy niej te same bliźniacze wille zaprojektowane w 1935 r. przez Adolfa Szyszko-Bohusza. No, może ruch samochodów na Piastowskiej jest trochę większy niż 40 lat temu. Na skraju Błoń ta sama studnia z ręczną pompą. Stąd rozciąga się najpiękniejszy, moim zdaniem, widok na Kraków – najpierw wielka zielona płaszczyzna miejskiej łąki, potem na zamglonym tle wieże kościoła Mariackiego i Wawel. Miejsce warte Wyspiańskiego.

Ten zakątek miasta może być dobrym zakończeniem wędrówki po Krakowie. Wystarczy wsiąść w 15-kę na rogu Piłsudskiego i Straszewskiego i dojechać do pętli. Nacieszywszy się Błoniami i kopcem Kościuszki, możemy odpocząć w Karczmie pod Blachą, po drugiej stronie pętli tramwajowej przy ul. Piastowskiej. Piwa i dań krakowskiej kuchni pod dostatkiem. Wystrój też krakowski, jak scenografia do „Wesela”. Nic dziwnego, niedaleko stąd do Bronowic i sławnej Rydlówki. Smak Krakowa zostanie nam na długo.

Kresy kojarzą mi się nieodmiennie z „Panem Wołodyjowskim”: stanice w Mohylewie, Raszkowie i Chreptiowie, gdzie kończyła się Polska. Wiele lat później zacząłem się zastanawiać, gdzie są kresy III RP. Według mapy najbardziej wysuniętą na wschód miejscowością jest Zosin w gminie Horodło, nad granicą z Ukrainą.

Bez mała 35 lat temu przyjechałem tu z ojcem (to jego rodzinne strony) rozklekotanym PKS-em, by zobaczyć miejsce, gdzie w 1413 r. podpisano jeden z ważniejszych traktatów międzynarodowych, jakie zawarła Polska Jagiellonów – Unię Horodelską. Zgodnie z legendą odbyło się to na kamiennym stole w małym parku na środku miasteczka. Pilnowały go dwa groźne kamienne lwy przeniesione z ruin zamku stojącego kiedyś na brzegu Bugu. Dziś lwy nie robią już takiego wrażenia, bo miejscowi wyrwali im języki z paszcz. Kamiennego stołu „unijnego” też nie ma, bo podpici wandale z sąsiednich Matczy (jak opowiadał mi mieszkaniec Horodła), rozwalili go parę lat temu. Szczątki trafiły gdzieś na gruzowisko, w urzędzie gminy nie wiedzą gdzie – sic transit gloria Poloniae.

Wiadomo, gdzie był zamek. Miejscowi nazywają to miejsce „Wałami Jagiellońskimi” (trzeba przejść ok. 300 m wzdłuż drogi na Zosin). Na zalesionym nadrzecznym urwisku stał w XIV w. drewniany zamek otoczony z trzech stron głęboką fosą, połączony z miastem mostem na palach. Ruiny przetrwały do końca Powstania Kościuszkowskiego. Jeszcze nie tak dawno znajdowano fragmenty cegieł i XVII-wiecznych kafli. Dziś stoi tu tylko biało-czerwony słup graniczny.

W Horodle warto obejrzeć podominikański późnobarokowy kościół parafialny, a nieco dalej nad drogą dawną cerkiew prawosławną. Na ulicy Piątnickiej, biegnącej na skarpie wzdłuż Bugu stoi kilka nieźle zachowanych ponadstuletnich drewnianych domów. Dojdziemy nią do drogi na Dubienkę, a po dwóch kilometrach do Kopca Unii Horodelskiej usypanego w 1861 r. Z 11-metrowego kopczyka obejrzymy krajobraz nadbużańskich kresów.

Przed przyjazdem tutaj warto się upewnić, czy kierowca ma butlę z tlenem, bo miejsce leży na wysokości 4800 m n.p.m. Można się dostać drogą z Arequipy w południowym Peru, wiodącą przez surowy płaskowyż, pełen pasących się lam, alpak i guanako do miejscowości Chivay na początku kanionu Colca. Miejsce nie ma nazwy, na mapach figuruje jako punkt widokowy. Ale dla miejscowych, którzy mówią w keczua, to miejsce huaca – święte, tajemnicze, niezwykłe. W rozrzedzonym, czystym powietrzu ostro rysują się ośnieżone szczyty sześciu wulkanów: Ampato (6288 m), Sabancaya (5798 m), Hualca Hualca (6025 m), Mismi (5556 m), Chucura (5300 m) i zamykający horyzont Coropuna (6425 m). A na pierwszym planie ułożone z kamiennych odłamków setki, jeśli nie tysiące, inkaskich (a może nawet wcześniejszych) ołtarzyków stawianych przez Indian dla przebłagania groźnych bogów z wielkich gór. Widoki można kontemplować bez końca.

Jeśli zawitacie w te okolice, namówcie przewodnika na nocleg w miasteczku Coporaque na prawym brzegu kanionu Colca na wysokości 3600 m n.p.m. Przy rynku, do którego z każdej strony świata prowadzą łukowate bramy, znajduje się najstarszy w tym regionie kościół św. Izydora z 1569 r. Kościelne dzwony wykonano z miedzi, która pochodziła z dachu pałacu czwartego władcy imperium Inki Mayta Capac. Poślubił on kobietę z plemienia Collawa – Mamę Yacchi. W miejscu, gdzie miał znajdować się ich pałac stoi dziś kościół, a z resztek wybudowano La casa de Mamayacchi – komfortowy hotelik w inkaskim stylu. Z jadalni i tarasu roztacza się przepiękny widok na zbocza kanionu Colca. Świetna jest miejscowa kuchnia: od pieczonego mięsa z alpaki, po peruwiański przysmak – pieczoną świnkę morską.